niedziela, 9 grudnia 2012

Przedkoniec



Paweł Książek
Brrr… Powiew zmarzniętego wiatru skutecznie wyrwał mnie z błogiego snu. Wiatr wpadł do pokoju nieproszony. Trzask… z hukiem zamknęłam okno, przeciągnęłam się i spojrzałam na uśmiechający się do mnie zachęcająco pilot. Włączyłam telewizor. Jakaś chuda pani z przerażająco czerwonymi ustami informowała słuchaczy swym stylizowanie aksamitnym głosem, że będzie lało, lało jak z cebra i basta! Żaden promień słońca nie odwiedzi nas, przez co najmniej tydzień. Spojrzałam na okno i lunął deszcz. Pstryk! Postanowiłam nie słuchać więcej proroczo meteorologicznych wizji i proszę… Pieprzenie na scenie, czyli seks, czyli porno, a mamy 13 w południe! Kolejny pstryk i przystojny młody prezenter informował o zdarzeniach ważnych i ważniejszych, ale grunt, że tych, które były i nie spełnią się, gdy wyjrzę za szybę. Wyjęłam z koszyczka stojącego pod ławą nożyczki i przypomniawszy sobie jak obsługiwać ten prymitywny sprzęt, zabrałam, się do obcinania paznokci u stóp. Była to praca mozolna i ciężka, bo nożyczki stępiły się dawno temu i nikomu nie chciało się nic z tym zrobić. Właśnie znajdowałam się w trakcie skracanie paznokcia u dużego palca, kiedy pan z telewizji oświadczył ujmującym basem, iż kolejna wyrodna matka zamordowała kolejne dziecko… Ciach! Udało się przełamać opór paznokcia więc byłam bardziej bojowo nastawiona do walki z kolejnymi. Nowy papież zamierza wkrótce odwiedzić Polskę, ale mimo to w Afganistanie nadal wyżynają ludzi. Ciach… kolejne zwycięstwo. Teraz może zajmę się najmniejszym paluszkiem… Następne milion osób zmarło z głodu w Afryce, pociąg w Stutgardzie wykoleił się nieopatrznie, wskutek czego 50 osób zginęło, a 120 jest rannych, ponadto zięć zamordował teściową, córka teściowej męża, a ich dziecko brata i matkę w odwecie, ale skazany zostanie wujek za nieprawidłowe stosunki z siostrzeńcem. Już prawie skończyłam mozolne cięcie… Jeszcze duży paznokieć u drugiej stopy i pan prezenter poinformował na koniec, iż Indianie w Meksyku wskazują jasność znaków na niebie oraz ziemi i po konsultacjach z Wielkim Szamanem i Wróżbitą do Spraw Świata oraz Kosmosu mogą z całą pewnością stwierdzić, iż jutro rano wraz ze wschodem słońca nastąpi koniec świata. Prezydent Rzeczpospolitej informował przy tym, że nie ma powodów do paniki, bo Polska jest na taką ewentualność jak najbardziej przygotowana. Wiadomość o rychłym końcu przytłoczyła mnie, gdyż pan prezenter miał mówić o tym, co było, a nie o tym, co będzie, a przynajmniej z takim założeniem go słuchałam. Poczułam się oszukana. Nieładnie panie prezenterze! Wyłączyłam telewizor. Wstałam i zarzuciwszy na siebie to, co miałam pod ręką postanowiłam wyjść naprzeciw końcowi świata. Tylko właściwie, co to oznaczało? Wobec zbliżającego się końca należałoby chyba uporządkować swoje życie: przebaczyć winy, przeprosić pokrzywdzonych, spełnić marzenia, powiedzieć niewypowiedziane… Słowem zrobić wszystko, czego nie udało mi się dokonać przez 19 lat mojego życia. Należałoby… Wątpię jednak, iż w 24 godziny można zrobić to, co przez wiele lat wychodziło z marnym skutkiem, chociaż czytałam kiedyś, że stres działa naprawdę mobilizująco. Nie zamierzałam jednak teraz sprawdzać tej teorii… Czułam się zmęczona. Postanowiłam jednak nie siedzieć bezczynnie. Może jednak nie będzie końca świata…? 

Trzeba było poszukać tych znaków i je zweryfikować. Wyszłam z domu. Deszcz już nie padał, ale było zimno jak cholera. W dodatku wszędzie kałuże albo błoto. Zapaliłam papierosa. Niebo zdawało się niespecjalnie ciekawe, a już z pewnością nie dostrzegałam na nim żadnych znaków. Chociaż gdyby się uprzeć można by stwierdzi, że jedna z chmurek jest trochę czerwonawa i poddając jej barwę niezbyt głębokiej interpretacji szkolnej, dojść do wniosku, że opowiada ona o krwi ludzkiej, która miała się rozlać niebawem. Nie, wcale nie uważam, że liczba 44 zawarta przez Mickiewicza w „Dziadach” jest liczbą szczególną. Po prostu pan Mickiewicz przesadził z dragami i równie dobrze mogło być 33 albo 46, ale on w swoim odurzeniu widział 44. No, więc chmurka nie musi oznaczać krwi, ale nie możemy być pewni, iż nie oznacza. Zresztą już nie jestem pewna czy jest czerwona. Może chciałabym, aby była? Nie, nie powinnam zajmować się niebem. Za mało się na tym znam. Przyczepiłam się więc rzeczy bardziej przyziemnych. Wszystko jednak było takie samo, wszystko, jak co dzień, aż tak bardzo, że jedyne, co było inne to nuda. Jeszcze większa i jeszcze bardziej przytłaczająca niż zwykle. Pan żebrak stał na chodniku tam, gdzie zawsze z tą samą pokrzywdzoną miną. Coś się jednak zmieniło: u dołu jego brzydkiego płaszcza pojawiła się kolejna dziura. Może to znak…? Może dziura znaczy pustka znaczy ciemność znaczy koniec…? To za mało! Weszłam do sklepu. Na półkach przybyło puszek z coca colą. Acha! Bingo! Amerykanizacja, globalizacja, uprzemysłowienie… Oto rozwiązanie. Czuję głęboką więź z antyglobalistami, choć antyglobalistą nie jestem, bo lubię coca colę i internet. Kiedyś z tym moim lubieniem walczyłam, wskutek czego cierpiałam na przewlekłą depresję więc wypiłam coca colę i przejrzałam parę portali i od tamtej pory nie próbuję już opuszczać moich ulubieńców. Tak więc i dzisiaj kupiłam puszkę ulubionego napoju i wyszłam ze sklepu. Szłam przed siebie, ale ponieważ wędrówka na oślep wydała mi się bezcelowa toteż postanowiłam zapytać przechodzącą przez ulicę kobietę czy nie wie przypadkiem, dokąd idę. Zapytana kobieta nie wiedziała, dokąd idę, słyszała natomiast o jutrzejszym końcu świata i nie omieszkała poinformować mnie, że jej zdaniem winni są Żydzi, bo Żydzi zawsze wszystkiemu są winni, a Unia Europejska wspomaga ich działalność i w taki to oto sposób stajemy się niewinnymi ofiarami spisku milionów. Nigdy nie miałam nic do Żydów, nie interesowały mnie ukryte teorie spiskowe, a kilku z nich poznałam nawet osobiście i bardzo polubiłam, co zaś do unii to nie wiem czy ich wspierała, ale szczerze wątpiłam, iż ma coś wspólnego z końcem świata więc grzecznie podziękowałam, sama nie wiem za co i odeszłam, nie słuchając dłużej wywodów zdesperowanej kobiety. Zarazem nieokreśloność mojej drogi wydała mi się całkiem przyjemna zważywszy na fakt, że nie wiedząc, dokąd idę, nie mogłam zboczyć na złą drogę. Pewna więc prawidłowości swej drogi szłam dalej. Jakaś starsza pani na ławce w parku, do którego właśnie wkraczałam, zwierzała się drugiej pani, że kolano ją łupie i że to wszystko przez pogodę. Narzekała przy tym na statki kosmiczne, które szukają w galaktyce nie wiadomo, czego i zakłócając tym samym równowagę atmosferyczną, a także na freony i w ogóle cały system przemysłowy, bo przez nich jest dziura ozonowa, przez dziurę ozonową globalne ocieplenie, a przez globalne ocieplenie misz masz w pogodzie. No tak, wywód był prawie logiczny i zdążyłam z niego wywnioskować, że gdyby nie Gagarin pani w parku nie bolałoby kolano. Ach te związki przyczynowo skutkowe! Czy nie moglibyśmy skorzystać w tej kwestii z teorii Hegla? Świadomość, że pierdnięcie prezydenta Stanów Zjednoczonych ma wpływ na to, że jutro spadnie na mnie cegła z domu remontowanego naprzeciwko wydawała mi się, co najmniej nieprzyjemna. Czułam wówczas, że małą mam władzę nad swym życiem, a uczucie to nie zgadzało się z moja ideologią. No tak…, ale cegła spaść na mnie jutro nie może, bo przecież będzie koniec. Koniec cegieł i w ogóle jakiś tam koniec, a ja byłam na przedkońcu i chciałam znaleźć znaki. Zapaliłam kolejnego papierosa. Uwielbiam tę truciznę, ze wszystkich form uśmiercania siebie samych, jakie ludzie wynaleźli, ta była moją ulubioną. Nie sądzę jednak, by dzisiejsza nadmierna chęć palenia tytoniu, która mną zawładnęła mogła być znakiem. Papierosy chyba świata zniszczyć nie mogą, a symbol z nich marny. Na przeciw mnie siedział na drewnianym, obleśnie brudnym krześle, malarz, ale malarz w wielkim cudzysłowie. Brak talentu nadrabiał iście „malarskimi” ubraniami, czyli takim ich założeniem, że nic nie pasowało do niczego. Ostentacyjnie unosił przy tym paletę i pędzel, tworząc śmieszną wizję wprost z kinowego ekranu zdjętą. Jego mazaje przypominały marną imitację dzieł Jackson`a Pollock`a o ile ktoś Pollock`a za artystę uważa. W gruncie rzeczy była to nieudana, żałosna próba tworzenia, lecz obraz był, co najmniej marny. Obok malarza nieudacznika stało kilka młodych panienek. Sądząc z zachowania i stroju równie artystycznego, co strój malarza, chodziły do liceum plastycznego, znajdującego się tuż za parkiem. Puste panienki z przejęciem zachwycały się twórczością początkującego artysty. Jego mistycznym abstrakcjonizmem, sięgającym duszy wieczności, jego subtelnością i zmysłem estetycznym. Żałosne! Zbierało mi się na wymioty. Przypomniało mi się jak byłam w trzeciej klasie podstawówki i pani na lekcji plastyki kazała nam namalować jesienną pluchę. Przez 45 minut stworzyłam we własnym mniemaniu prawdziwe arcydzieło. Pod koniec pracy niestety wylałam niechcący na obraz resztkę wody z kubka, w którym trzymałam pędzelki. Próba zretuszowania gafy pociągnięciami pędzla doprowadziły moje dzieło do jeszcze bardziej opłakanego stanu. Poczułam jak wielka gula pojawia się w moim gardle i łzy napływają do oczu. Oddałam pracę z zaciśniętymi zębami. Pani popatrzyła na moją kartkę i nagle na jej twarzy pojawił się wielki klaunowaty uśmiech. Była zachwycona moją pracą, wspaniałą umiejętnością mieszania barw i rozedrgania konturu tak, iż figury traciły na figuratywności. Dostałam szóstkę. Pojęłam, też, że ludzie podziwiają nas wtedy, kiedy robimy dobre wrażenie, a nie, kiedy jesteśmy w czymś dobrzy. Skrupulatnie korzystałam z tego doświadczenia przez kolejne lata życia i muszę przyznać, że całkiem nieźle na tym wychodziłam. 

Poszłam dalej. Jakieś dzieciaki na asfalcie obok stawu rysowały kredą symbol anarchii, napisawszy u jej dołu ideologiczne hasło: „Anarchia nie oznacza braku instytucji w ogóle, tylko takich, które zmuszają ludzi do podporządkowywania się przemocy.” Wątpiłam, aby dokonali głębszych oględzin człowieka, zwłaszcza tej drugiej strony, której nie formowało superego. Bezinstytucjonalnie czy instytucjonalnie przemoc zawsze będzie, a człowiek tworzył będzie jawnie lub skrycie dowodzone grupy. Tak nie jest dobrze, tak po prostu nas stworzono. Jesteśmy gatunkiem szczególnym, tzn. szczególnie zostaliśmy pozbawieni skrupułów i moralności poprzez narzędzie, jakim jest rozum. Natura wyróżniła nas na własną zgubę. Takie pojęcia jak anarchokolektywizm czy anarchizm atomowy musiały być tym małolatom tym bardziej obce skoro obcy był im człowiek. Śmieszne i żałosne! Jakiś pijak czołgał się po trawniku i zbierał niedopałki papierosów. Coś skręciło mnie w środku. Wyciągnęłam z paczki papierosa i mu podałam. Potem zaczęłam biec. Aleje pełne były kałuż i czułam, ze moje spodnie stają się coraz bardziej mokre… W butach płynęła rzeka, a skarpetki można było wykręcać. Zaczęła boleć mnie głowa. Zastanawiałam się czy to przypadkiem nie przez Gagarina, kiedy nagle moja noga, wskutek zmniejszonego tarcia podłoża, wywinęła się w dziwaczny sposób i już widziałam oczami wyobraźni moją głowę roztrzaskaną o wielki kamień, matkę, pogotowie oraz wielkie poruszenie w tym miasteczku, w którym jedyną atrakcją był pijak plątający się pod sklepem, gdy czyjeś ręce złapały mnie za ramiona. Była to cyganka o nienaturalnie bladej twarzy, która niczym posąg zastygnięta była w beznamiętnym wyrazie. „Powróżę ci kochanie.” - Nie mogłam zobaczyć swojej twarzy po usłyszeniu tych słów, a szkoda, bo byłoby to pewnie zabawne. Pomachałam przecząco głową, ponieważ słowa z niewyjaśnionych przyczyn ugrzęzły mi w gardle. Amerykanizacja, globalizacja, uprzemysłowienie… a niech to szlag! Gdzie te pieprzone znaki? „Wyjawię ci tajemnicę człowieczeństwa.” „Nie chcę.” – Oświadczyłam z niesmakiem. Posągowa, blada twarz nagle nabrała kolorów, a jej wyraz zamienił się w wielki znak zapytania. Spojrzałam na kobietę z pogardą i nie dziękując za pomoc, odeszłam z rękoma w kieszeniach. Gdyby ludzie zamiast szukać tajemnicy człowieczeństwa, pojęli, że człowieczeństwo żadną tajemnicą nie jest żyłoby się nam o wiele lepiej. Gdyby, choć połowa dupków na wysokich stanowiskach zyskała na ten temat choćby minimalne pojęcie, małolaty nie wypisywałyby bzdurnych haseł na ulicach. Gdyby… „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie.” – Powtórzyłam cicho kantowską myśl. Światy skończył się wtedy, gdy umarło niebo, gwiazdy i moralność więc na cholerę nam znaki na niebie, którego nie ma i na ziemi, która się skończyła. Mogą sobie siedzieć starsze panie na ławce i narzekać na dziurę ozonową, pijacy mogą czołgać się po chodnikach, dzieci zostawać anarchistami, coca cola szerzyć masowość, antyglobaliści strajkować, słonie latać, a żyrafy pływać, a świata nie ma i basta! Tereferekuku, zagrał wam na nosie ten świat, to całe życie, a wy wciąż oczekujecie końca, jakby mało wam tych końców było! Znowu bieg… Amerykanizacja, globalizacja, uprzemysłowienie… Amerykanizacja, globalizacja, uprzemysłowienie… a – me – ry – ka… poczułam się zmęczona i zupełnie straciłam kontakt z rzeczywistością. Przystanęłam na chwilę. Już się ściemniało. Przeszłam na drugą stronę ulicy i na ciągnącym się wzdłuż niej pagórku znalazłam oazę dla swej samotności. Trawa była mokra, ale nie przeszkadzało mi to… Pomyślałam, że skoro znalazłam się już na jakimś tam przedkońcu to może poczekam na koniec? Spojrzałam w niebo. Tym razem z całą pewnością było krwisto – czerwone. Poddając tę barwę niezbyt głębokiej interpretacji szkolnej można by powiedzieć… Można by… Schowałam twarz w dłoniach i zamknęłam oczy. Poczułam błogostan… 

Ognista kula słoneczna zaczęła wyłaniać się zza widnokręgu. Znów ta czerwień. Czerwono, czerwonawo, czerwieni, czerwienią… Czerwień raziła moje oczy. Nigdy nie widziałam wschodu słońca, ale dziś wiedziałam już, że są obrzydliwe. Mało w nich romantyzmu, sposobu do dumania i wyciągania wniosków ostatecznych. Ach ta ostateczność! Otacza nas zewsząd w każdym niemal momencie życia. Musiałam zmusić siebie do choćby jednego spojrzenia. Nawet gdyby słońce wypalić mi miało oczy, nawet gdybym nie mogła, gdybym nie potrafiła… Musiałam spojrzeć. Ten pieprzony przedkoniec musi w końcu zmierzać do ujrzenia końca, bo inaczej przedkońcem być nie może. Nie może… Odsunęłam dłoń chroniącą mnie przed rażącym, płomiennym niebem. Odsłoniłam i moim ciałem wstrząsnęły konwulsje…
Obudziłam się na mokrej, bagnistej trawie. Było mi zimno. Choroba murowana! Słońce stało już wysoko, nad głową niemiłosiernie ćwierkały mi wróble, a asfaltową drogą spacerowały panie z zakupami. Mimo meteorologicznych wizji nie padało i niebo nie było szczególnie zachmurzone. Cała zaś rzeczywistość i nierzeczywistość stała się jasna i przejrzysta. Już wiedziałam na pewno, już nic nikt nie musiał mówić, niczego udowadniać, nic potwierdzać. Wiedziałam już jak codzienne i proste są końce, np. taki jak ten dzisiejszy, kiedy kobiety maszerują z zakupami; wróble ćwierkają nad głową; być może ktoś się rodzi, a ktoś inny umiera; być może panu żebrakowi stojącemu pod sklepem przybyło dziur w płaszczu; być może księżyc zagubił się na moment w kosmosie… Och jak proste są końce…

P.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz