![]() |
Paweł Książek |
Brrr… Powiew zmarzniętego wiatru skutecznie wyrwał mnie z
błogiego snu. Wiatr wpadł do pokoju nieproszony. Trzask… z hukiem zamknęłam
okno, przeciągnęłam się i spojrzałam na uśmiechający się do mnie zachęcająco
pilot. Włączyłam telewizor. Jakaś chuda pani z przerażająco czerwonymi ustami
informowała słuchaczy swym stylizowanie aksamitnym głosem, że będzie lało, lało
jak z cebra i basta! Żaden promień słońca nie odwiedzi nas, przez co najmniej
tydzień. Spojrzałam na okno i lunął deszcz. Pstryk! Postanowiłam nie słuchać
więcej proroczo meteorologicznych wizji i proszę… Pieprzenie na scenie, czyli seks,
czyli porno, a mamy 13 w południe! Kolejny pstryk i przystojny młody prezenter
informował o zdarzeniach ważnych i ważniejszych, ale grunt, że tych, które były
i nie spełnią się, gdy wyjrzę za szybę. Wyjęłam z koszyczka stojącego pod ławą
nożyczki i przypomniawszy sobie jak obsługiwać ten prymitywny sprzęt, zabrałam,
się do obcinania paznokci u stóp. Była to praca mozolna i ciężka, bo nożyczki
stępiły się dawno temu i nikomu nie chciało się nic z tym zrobić. Właśnie
znajdowałam się w trakcie skracanie paznokcia u dużego palca, kiedy pan z
telewizji oświadczył ujmującym basem, iż kolejna wyrodna matka zamordowała
kolejne dziecko… Ciach! Udało się przełamać opór paznokcia więc byłam bardziej
bojowo nastawiona do walki z kolejnymi. Nowy papież zamierza wkrótce odwiedzić
Polskę, ale mimo to w Afganistanie nadal wyżynają ludzi. Ciach… kolejne
zwycięstwo. Teraz może zajmę się najmniejszym paluszkiem… Następne milion osób
zmarło z głodu w Afryce, pociąg w Stutgardzie wykoleił się nieopatrznie,
wskutek czego 50 osób zginęło, a 120 jest rannych, ponadto zięć zamordował teściową,
córka teściowej męża, a ich dziecko brata i matkę w odwecie, ale skazany
zostanie wujek za nieprawidłowe stosunki z siostrzeńcem. Już prawie skończyłam
mozolne cięcie… Jeszcze duży paznokieć u drugiej stopy i pan prezenter
poinformował na koniec, iż Indianie w Meksyku wskazują jasność znaków na niebie
oraz ziemi i po konsultacjach z Wielkim Szamanem i Wróżbitą do Spraw Świata
oraz Kosmosu mogą z całą pewnością stwierdzić, iż jutro rano wraz ze wschodem
słońca nastąpi koniec świata. Prezydent Rzeczpospolitej informował przy tym, że
nie ma powodów do paniki, bo Polska jest na taką ewentualność jak najbardziej
przygotowana. Wiadomość o rychłym końcu przytłoczyła mnie, gdyż pan prezenter
miał mówić o tym, co było, a nie o tym, co będzie, a przynajmniej z takim założeniem
go słuchałam. Poczułam się oszukana. Nieładnie panie prezenterze! Wyłączyłam
telewizor. Wstałam i zarzuciwszy na siebie to, co miałam pod ręką postanowiłam
wyjść naprzeciw końcowi świata. Tylko właściwie, co to oznaczało? Wobec
zbliżającego się końca należałoby chyba uporządkować swoje życie: przebaczyć
winy, przeprosić pokrzywdzonych, spełnić marzenia, powiedzieć niewypowiedziane…
Słowem zrobić wszystko, czego nie udało mi się dokonać przez 19 lat mojego
życia. Należałoby… Wątpię jednak, iż w 24 godziny można zrobić to, co przez
wiele lat wychodziło z marnym skutkiem, chociaż czytałam kiedyś, że stres
działa naprawdę mobilizująco. Nie zamierzałam jednak teraz sprawdzać tej
teorii… Czułam się zmęczona. Postanowiłam jednak nie siedzieć bezczynnie. Może
jednak nie będzie końca świata…?
Trzeba było poszukać tych znaków i je zweryfikować.
Wyszłam z domu. Deszcz już nie padał, ale było zimno jak cholera. W dodatku
wszędzie kałuże albo błoto. Zapaliłam papierosa. Niebo zdawało się
niespecjalnie ciekawe, a już z pewnością nie dostrzegałam na nim żadnych
znaków. Chociaż gdyby się uprzeć można by stwierdzi, że jedna z chmurek jest
trochę czerwonawa i poddając jej barwę niezbyt głębokiej interpretacji szkolnej,
dojść do wniosku, że opowiada ona o krwi ludzkiej, która miała się rozlać
niebawem. Nie, wcale nie uważam, że liczba 44 zawarta przez Mickiewicza w
„Dziadach” jest liczbą szczególną. Po prostu pan Mickiewicz przesadził z
dragami i równie dobrze mogło być 33 albo 46, ale on w swoim odurzeniu widział
44. No, więc chmurka nie musi oznaczać krwi, ale nie możemy być pewni, iż nie
oznacza. Zresztą już nie jestem pewna czy jest czerwona. Może chciałabym, aby
była? Nie, nie powinnam zajmować się niebem. Za mało się na tym znam.
Przyczepiłam się więc rzeczy bardziej przyziemnych. Wszystko jednak było takie
samo, wszystko, jak co dzień, aż tak bardzo, że jedyne, co było inne to nuda.
Jeszcze większa i jeszcze bardziej przytłaczająca niż zwykle. Pan żebrak stał
na chodniku tam, gdzie zawsze z tą samą pokrzywdzoną miną. Coś się jednak
zmieniło: u dołu jego brzydkiego płaszcza pojawiła się kolejna dziura. Może to
znak…? Może dziura znaczy pustka znaczy ciemność znaczy koniec…? To za mało!
Weszłam do sklepu. Na półkach przybyło puszek z coca colą. Acha! Bingo!
Amerykanizacja, globalizacja, uprzemysłowienie… Oto rozwiązanie. Czuję głęboką
więź z antyglobalistami, choć antyglobalistą nie jestem, bo lubię coca colę i internet.
Kiedyś z tym moim lubieniem walczyłam, wskutek czego cierpiałam na przewlekłą
depresję więc wypiłam coca colę i przejrzałam parę portali i od tamtej pory nie
próbuję już opuszczać moich ulubieńców. Tak więc i dzisiaj kupiłam puszkę
ulubionego napoju i wyszłam ze sklepu. Szłam przed siebie, ale ponieważ wędrówka
na oślep wydała mi się bezcelowa toteż postanowiłam zapytać przechodzącą przez
ulicę kobietę czy nie wie przypadkiem, dokąd idę. Zapytana kobieta nie
wiedziała, dokąd idę, słyszała natomiast o jutrzejszym końcu świata i nie
omieszkała poinformować mnie, że jej zdaniem winni są Żydzi, bo Żydzi zawsze
wszystkiemu są winni, a Unia Europejska wspomaga ich działalność i w taki to
oto sposób stajemy się niewinnymi ofiarami spisku milionów. Nigdy nie miałam
nic do Żydów, nie interesowały mnie ukryte teorie spiskowe, a kilku z nich
poznałam nawet osobiście i bardzo polubiłam, co zaś do unii to nie wiem czy ich
wspierała, ale szczerze wątpiłam, iż ma coś wspólnego z końcem świata więc
grzecznie podziękowałam, sama nie wiem za co i odeszłam, nie słuchając dłużej
wywodów zdesperowanej kobiety. Zarazem nieokreśloność mojej drogi wydała mi się
całkiem przyjemna zważywszy na fakt, że nie wiedząc, dokąd idę, nie mogłam
zboczyć na złą drogę. Pewna więc prawidłowości swej drogi szłam dalej. Jakaś
starsza pani na ławce w parku, do którego właśnie wkraczałam, zwierzała się drugiej
pani, że kolano ją łupie i że to wszystko przez pogodę. Narzekała przy tym na
statki kosmiczne, które szukają w galaktyce nie wiadomo, czego i zakłócając tym
samym równowagę atmosferyczną, a także na freony i w ogóle cały system
przemysłowy, bo przez nich jest dziura ozonowa, przez dziurę ozonową globalne
ocieplenie, a przez globalne ocieplenie misz masz w pogodzie. No tak, wywód był
prawie logiczny i zdążyłam z niego wywnioskować, że gdyby nie Gagarin pani w
parku nie bolałoby kolano. Ach te związki przyczynowo skutkowe! Czy nie
moglibyśmy skorzystać w tej kwestii z teorii Hegla? Świadomość, że pierdnięcie
prezydenta Stanów Zjednoczonych ma wpływ na to, że jutro spadnie na mnie cegła
z domu remontowanego naprzeciwko wydawała mi się, co najmniej nieprzyjemna.
Czułam wówczas, że małą mam władzę nad swym życiem, a uczucie to nie zgadzało
się z moja ideologią. No tak…, ale cegła spaść na mnie jutro nie może, bo
przecież będzie koniec. Koniec cegieł i w ogóle jakiś tam koniec, a ja byłam na
przedkońcu i chciałam znaleźć znaki. Zapaliłam kolejnego papierosa. Uwielbiam
tę truciznę, ze wszystkich form uśmiercania siebie samych, jakie ludzie
wynaleźli, ta była moją ulubioną. Nie sądzę jednak, by dzisiejsza nadmierna
chęć palenia tytoniu, która mną zawładnęła mogła być znakiem. Papierosy chyba
świata zniszczyć nie mogą, a symbol z nich marny. Na przeciw mnie siedział na
drewnianym, obleśnie brudnym krześle, malarz, ale malarz w wielkim cudzysłowie.
Brak talentu nadrabiał iście „malarskimi” ubraniami, czyli takim ich
założeniem, że nic nie pasowało do niczego. Ostentacyjnie unosił przy tym
paletę i pędzel, tworząc śmieszną wizję wprost z kinowego ekranu zdjętą. Jego
mazaje przypominały marną imitację dzieł Jackson`a Pollock`a o ile ktoś
Pollock`a za artystę uważa. W gruncie rzeczy była to nieudana, żałosna próba tworzenia,
lecz obraz był, co najmniej marny. Obok malarza nieudacznika stało kilka
młodych panienek. Sądząc z zachowania i stroju równie artystycznego, co strój
malarza, chodziły do liceum plastycznego, znajdującego się tuż za parkiem.
Puste panienki z przejęciem zachwycały się twórczością początkującego artysty.
Jego mistycznym abstrakcjonizmem, sięgającym duszy wieczności, jego
subtelnością i zmysłem estetycznym. Żałosne! Zbierało mi się na wymioty.
Przypomniało mi się jak byłam w trzeciej klasie podstawówki i pani na lekcji
plastyki kazała nam namalować jesienną pluchę. Przez 45 minut stworzyłam we
własnym mniemaniu prawdziwe arcydzieło. Pod koniec pracy niestety wylałam
niechcący na obraz resztkę wody z kubka, w którym trzymałam pędzelki. Próba
zretuszowania gafy pociągnięciami pędzla doprowadziły moje dzieło do jeszcze
bardziej opłakanego stanu. Poczułam jak wielka gula pojawia się w moim gardle i
łzy napływają do oczu. Oddałam pracę z zaciśniętymi zębami. Pani popatrzyła na
moją kartkę i nagle na jej twarzy pojawił się wielki klaunowaty uśmiech. Była
zachwycona moją pracą, wspaniałą umiejętnością mieszania barw i rozedrgania
konturu tak, iż figury traciły na figuratywności. Dostałam szóstkę. Pojęłam,
też, że ludzie podziwiają nas wtedy, kiedy robimy dobre wrażenie, a nie, kiedy
jesteśmy w czymś dobrzy. Skrupulatnie korzystałam z tego doświadczenia przez
kolejne lata życia i muszę przyznać, że całkiem nieźle na tym wychodziłam.
Poszłam dalej. Jakieś dzieciaki na asfalcie obok stawu rysowały kredą symbol
anarchii, napisawszy u jej dołu ideologiczne hasło: „Anarchia nie oznacza braku
instytucji w ogóle, tylko takich, które zmuszają ludzi do podporządkowywania
się przemocy.” Wątpiłam, aby dokonali głębszych oględzin człowieka, zwłaszcza
tej drugiej strony, której nie formowało superego. Bezinstytucjonalnie czy
instytucjonalnie przemoc zawsze będzie, a człowiek tworzył będzie jawnie lub
skrycie dowodzone grupy. Tak nie jest dobrze, tak po prostu nas stworzono.
Jesteśmy gatunkiem szczególnym, tzn. szczególnie zostaliśmy pozbawieni skrupułów
i moralności poprzez narzędzie, jakim jest rozum. Natura wyróżniła nas na
własną zgubę. Takie pojęcia jak anarchokolektywizm czy anarchizm atomowy
musiały być tym małolatom tym bardziej obce skoro obcy był im człowiek.
Śmieszne i żałosne! Jakiś pijak czołgał się po trawniku i zbierał niedopałki
papierosów. Coś skręciło mnie w środku. Wyciągnęłam z paczki papierosa i mu
podałam. Potem zaczęłam biec. Aleje pełne były kałuż i czułam, ze moje spodnie
stają się coraz bardziej mokre… W butach płynęła rzeka, a skarpetki można było
wykręcać. Zaczęła boleć mnie głowa. Zastanawiałam się czy to przypadkiem nie
przez Gagarina, kiedy nagle moja noga, wskutek zmniejszonego tarcia podłoża,
wywinęła się w dziwaczny sposób i już widziałam oczami wyobraźni moją głowę
roztrzaskaną o wielki kamień, matkę, pogotowie oraz wielkie poruszenie w tym
miasteczku, w którym jedyną atrakcją był pijak plątający się pod sklepem, gdy
czyjeś ręce złapały mnie za ramiona. Była to cyganka o nienaturalnie bladej
twarzy, która niczym posąg zastygnięta była w beznamiętnym wyrazie. „Powróżę ci
kochanie.” - Nie mogłam zobaczyć swojej twarzy po usłyszeniu tych słów, a
szkoda, bo byłoby to pewnie zabawne. Pomachałam przecząco głową, ponieważ słowa
z niewyjaśnionych przyczyn ugrzęzły mi w gardle. Amerykanizacja, globalizacja,
uprzemysłowienie… a niech to szlag! Gdzie te pieprzone znaki? „Wyjawię ci
tajemnicę człowieczeństwa.” „Nie chcę.” – Oświadczyłam z niesmakiem. Posągowa,
blada twarz nagle nabrała kolorów, a jej wyraz zamienił się w wielki znak zapytania.
Spojrzałam na kobietę z pogardą i nie dziękując za pomoc, odeszłam z rękoma w
kieszeniach. Gdyby ludzie zamiast szukać tajemnicy człowieczeństwa, pojęli, że
człowieczeństwo żadną tajemnicą nie jest żyłoby się nam o wiele lepiej. Gdyby,
choć połowa dupków na wysokich stanowiskach zyskała na ten temat choćby
minimalne pojęcie, małolaty nie wypisywałyby bzdurnych haseł na ulicach. Gdyby…
„Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie.” – Powtórzyłam cicho
kantowską myśl. Światy skończył się wtedy, gdy umarło niebo, gwiazdy i
moralność więc na cholerę nam znaki na niebie, którego nie ma i na ziemi, która
się skończyła. Mogą sobie siedzieć starsze panie na ławce i narzekać na dziurę
ozonową, pijacy mogą czołgać się po chodnikach, dzieci zostawać anarchistami,
coca cola szerzyć masowość, antyglobaliści strajkować, słonie latać, a żyrafy
pływać, a świata nie ma i basta! Tereferekuku, zagrał wam na nosie ten świat,
to całe życie, a wy wciąż oczekujecie końca, jakby mało wam tych końców było!
Znowu bieg… Amerykanizacja, globalizacja, uprzemysłowienie… Amerykanizacja,
globalizacja, uprzemysłowienie… a – me – ry – ka… poczułam się zmęczona i
zupełnie straciłam kontakt z rzeczywistością. Przystanęłam na chwilę. Już się
ściemniało. Przeszłam na drugą stronę ulicy i na ciągnącym się wzdłuż niej
pagórku znalazłam oazę dla swej samotności. Trawa była mokra, ale nie przeszkadzało
mi to… Pomyślałam, że skoro znalazłam się już na jakimś tam przedkońcu to może
poczekam na koniec? Spojrzałam w niebo. Tym razem z całą pewnością było krwisto
– czerwone. Poddając tę barwę niezbyt głębokiej interpretacji szkolnej można by
powiedzieć… Można by… Schowałam twarz w dłoniach i zamknęłam oczy. Poczułam
błogostan…
Ognista kula słoneczna zaczęła wyłaniać się zza
widnokręgu. Znów ta czerwień. Czerwono, czerwonawo, czerwieni, czerwienią…
Czerwień raziła moje oczy. Nigdy nie widziałam wschodu słońca, ale dziś
wiedziałam już, że są obrzydliwe. Mało w nich romantyzmu, sposobu do dumania i
wyciągania wniosków ostatecznych. Ach ta ostateczność! Otacza nas zewsząd w
każdym niemal momencie życia. Musiałam zmusić siebie do choćby jednego
spojrzenia. Nawet gdyby słońce wypalić mi miało oczy, nawet gdybym nie mogła,
gdybym nie potrafiła… Musiałam spojrzeć. Ten pieprzony przedkoniec musi w końcu
zmierzać do ujrzenia końca, bo inaczej przedkońcem być nie może. Nie może… Odsunęłam
dłoń chroniącą mnie przed rażącym, płomiennym niebem. Odsłoniłam i moim ciałem
wstrząsnęły konwulsje…
Obudziłam się na mokrej, bagnistej trawie. Było mi zimno.
Choroba murowana! Słońce stało już wysoko, nad głową niemiłosiernie ćwierkały
mi wróble, a asfaltową drogą spacerowały panie z zakupami. Mimo
meteorologicznych wizji nie padało i niebo nie było szczególnie zachmurzone. Cała
zaś rzeczywistość i nierzeczywistość stała się jasna i przejrzysta. Już
wiedziałam na pewno, już nic nikt nie musiał mówić, niczego udowadniać, nic
potwierdzać. Wiedziałam już jak codzienne i proste są końce, np. taki jak ten
dzisiejszy, kiedy kobiety maszerują z zakupami; wróble ćwierkają nad głową; być
może ktoś się rodzi, a ktoś inny umiera; być może panu żebrakowi stojącemu pod
sklepem przybyło dziur w płaszczu; być może księżyc zagubił się na moment w
kosmosie… Och jak proste są końce…
P.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz